Fakt - Opinie Fakt - Opinie
527
BLOG

Polacy mogą światu zaproponować głównie własne mięśnie

Fakt - Opinie Fakt - Opinie Rozmaitości Obserwuj notkę 42

Z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, socjologiem (uniwersytet w Bremie, UKSW) rozmawia Joanna Berendt

 

Nie ma pan zbyt dobrego zdania o Polakach emigrantach. Czy naprawdę nie mamy światu do zaproponowania nic poza siłą swoich mięśni?
– Niektórzy pewnie mają. Ale nie po to dany kraj wpuszcza na swój rynek pracy imigrantów, aby konkurowali z miejscowymi w prestiżowych zawodach. W polskim przypadku najczęściej mamy do czynienia z typową emigracją zarobkową. BBC zresztą nakręciło reportaż o polskich pokojówkach czy budowlańcach. I nie ma w tym nic dziwnego. Oczywiście są też osoby,
którym udaje się zagranicą przebić i pracować w swoim zawodzie. Tyle że to znikomy procent. Głównie niestety pracujemy za granicą, żeby zarobić, wykonując najbardziej poślednie prace. I ta emigracja to nie jest bynajmniej sukces Polski. Pokazuje, że ciągle jesteśmy krajem rozwijającym się, peryferyjnym.

Polacy wyjeżdżają jednak na Zachód także po to, aby się kształcić. I jest ich coraz więcej.
– Oczywiście. Polacy korzystają z edukacyjnych programów europejskich, czy stypendiów w USA. Pod tym względem sytuacja wygląda nieporównywalnie lepiej niż pod koniec komunizmu. Ale, jak wspominałem, to wciąż są wyjątki.

A nie nowa tendencja?
– Owszem, to nowe zjawisko, że młodzi ludzie wyjeżdżają za granicę studiować. Ale nie wiadomo, co będą robić, jak ukończą studia – zostaną, by tam robić karierę w nauce albo biznesie, czy wrócą do Polski? To trzeba odróżnić. Ponadto Polacy za granicą zawsze będą nieco gorsi językowo, choć mogą pewnie nadrabiać talentem. Nadal uważam, że tych, którzy
robią tam tzw. karierę, jest bardzo mały procent. Choć oczywiście może mnie pani spróbować przekonać.

No to proszę: W Londynie funkcjonuje już kilka stowarzyszeń skupiających m.in. polskich bankierów czy maklerów, najsłynniejszy z nich to Polish Professionals' Club. Studiując w Londynie, chodziłam na zajęcia do dwóch polskich wykładowców, a 20 proc. studentów z
mojego kierunku stanowili Polacy.

– Pytanie, na jakich stanowiskach pracują członkowie wspomnianych stowarzyszeń? Dyrektorskich czy szeregowych urzędniczych? I jak wielką grupę stanowią razem ze studentami czy wykładowcami w porównaniu z resztą emigrantów z Polski? Nie wykluczam też, że Wielka Brytania jest dla nas lepszym miejscem niż Niemcy. Według badań przeprowadzonych przez niemiecki Instytut Spraw Publicznych wizerunek Polaków w tym kraju
w ostatnich latach znacząco się pogorszył. Przy tym rynek pracy w Niemczech, podobnie jak i w Austrii, jest dla Polaków ciągle zamknięty. Wyjątki się oczywiście zdarzają – w Niemczech są koła polskich naukowców, słyszymy też o naszych rodakach, którzy odnieśli sukces w USA. To jednak nie zmienia obrazu całości. To ci Brytyjczycy czy Irlandczycy wystawiają nam cenzury, a nie my im. Z drugiej strony, nie chciałbym negować pani opinii,
bo wciąż brakuje badań nad nową emigracją. Poza tym rzeczywiście poczyniliśmy ogromny postęp w ciągu kilku ostatnich lat.

Z czego zatem wynikają porażki Polaków za granicą? Z antypolonizmu jako ideologii, o którym pan pisał, czy raczej z naszych kompleksów, braku pewności siebie i tego, że nie mierzymy wysoko?
– Na pewno po części to nasza wina. Z Polską w ostatnich latach jest jak z Niemcami po wojnie – musimy przejść fazę „najadania się”. Polacy wyszli z biedy i teraz konsumują – to pomaga im w kryzysie, ale nie do końca wiedzą, jak to robić. Robią to więc bez stylu, ostentacyjnie. Tak samo jak polscy politycy, o których głośno nawet za granicą. Ktoś pobije żonę na Florydzie, szamocze się ze stewardesą, cofa na autostradzie... Poza tym
jesteśmy jednym z najbiedniejszych krajów w UE. Ciągle jesteśmy państwem na dorobku, a na dorobkiewiczów patrzy się z góry. Nawet jeżeli pracuje się na stanowisku menedżerskim w City, ale pochodzi się z kraju, który nie produkuje nic budzącego podziw, który nie jest znany z wynalazków, który w ciągu ostatnich 20 lat nie błyszczał wielkimi osiągnięciami w
kulturze, nauce lub technice. Prestiż kraju pomaga w rozwoju karier indywidualnych.

Ale istnieje oprócz tego antypolonizm jako ideologia?
– Tak, istnieje także ideologiczna antypatia do Polski. Ostatnio było ją widać w kampanii przeciw europosłowi Michałowi Kamińskiemu. Te tendencje bardzo narosły w latach 2005–2007, za czasów rządów PiS. Nie dziwię się więc Polakom, którzy spotkali się z przejawami dyskryminacji za granicą, że w ostatnich wyborach tak zdecydowanie opowiedzieli się przeciwko poprzedniemu rządowi. Był to zrozumiały odruch konformizmu.
Stosunek do Polski świetnie ilustruje opinia moich znajomych, Niemców, którzy jakiś czas temu wytykali Polakom, że powinni się wstydzić Leppera jako wicepremiera. Nie przyszło im do głowy, że sami powinni się wstydzić za np. Schrodera na garnuszku u Putina. Mamy do czynienia z naciskiem – także kulturowym, historycznym – na Polskę. Nie istnieje oczywiście wielki spisek przeciwko naszemu krajowi, ale antypolonizm jako ideologia –
owszem.Z tym też wiąże się inny problem: jak w związku z tym Polacy podchodzą do swojej tożsamości narodowej. Często są to skrajne postawy: albo się jej wstydzą i od niej dystansują, albo ostentacyjnie się z nią obnoszą, pomagając sobie wrzaskiem i wyzwiskami
– to taki patriotyzm kibica.

Tak jak przy okazji wyboru Jerzego Buzka na stanowisko szefa europarlamentu?
– Tak, to jest doskonały przykład na to, jak nie potrafimy zdobyć się na realistyczną ocenę. W tych wybuchach euforii widoczna była chęć identyfikacji z kimś, kto odniósł sukces, ale bardzo infantylna. Nie wiemy jeszcze, co Buzek zrobi, jakie są jego możliwości. Ważne jest, że odnieśliśmy sukces. I wszystko jedno, czy to jest Buzek, Małysz, Kubica czy Jan Paweł II. To świadczy o wielkim braku pewności siebie i nieznajomości hierarchii zdarzeń i funkcji. Niemcy nie przywiązywali wielkiej wagi do
tego, że Hans-Gert Poettering został przewodniczącym europarlamentu. Większość nawet nie zna jego nazwiska. Nasz brak realizmu przejawia się w nadmiernej wadze przywiązywanej do sukcesów, jakie odnoszą inni Polacy. To wyraz głębokich kompleksów, choć wyraża się w tym naturalna potrzeba symboli i osób, wokół których możemy się jednoczyć. Niestety, trudno
nie zauważyć, że z drugiej strony pełno jest zjawisk świadczących o braku poczucia własnej godności. A ludzie, którzy nie mają szacunku do siebie, nie mają go też do innych, zwłaszcza tych „gorszych”. Usiłują się przypodobać silnym, gardzą słabszymi.

Jakie są tego konsekwencje dla imigrantów?
– Imigranci odnoszący sukcesy za granicą często czują potrzebę dystansowania się w stosunku do Polski. Zmieniają nazwiska, bo polskie trudno się wymawia. Gorliwe starają się spełnić oczekiwania swoich gospodarzy. Sam byłem świadkiem przy okazji międzynarodowych konferencji, w czasie których Polacy przełykali wypowiedzi, które
wymagały ostrej reakcji. Niektórzy chcą się wręcz wypisać z polskiej wspólnoty. Indywidualny sukces osiągany jest przez zanegowanie przynależności do wspólnoty narodowej. Taka postawa, nawet jeżeli jest doraźnie nagradzana, nie spotyka się z prawdziwym szacunkiem tych, którym chcemy się podlizać.

Czyli jak ktoś odnosi sukces za granicą, to już nie jako Polak?
– Ludzie pracujący np. w londyńskim City czy środowisku naukowym należą do enklawy międzynarodowej, w której tożsamość narodowa nie odgrywa wielkiej roli. Stąd tych ludzi nie do końca identyfikuje się jako Polaków, raczej jako pochodzących z Polski specjalistów. Inaczej wygląda sytuacja tych, którzy żyją poza takim zglobalizowanym, transnarodowymi enklawami, którzy pracują w zawodach bardziej lokalnych. Ci z trudem się asymilują, tworzą własne etniczne enklawy. Wtedy naturalną koleją rzeczy jest to, że narastają problemy na tle narodowościowym. Tak jak w przypadku polskiej dzielnicy w
Londynie, Hammersmith. W środowisku ludzi przebywających w takiej masie, wyrwanych ze znajomego, rodzimego kontekstu, pojawiają się też patologie.

Ale przecież w dużej mierze to młodzi ludzie wyjeżdżają za granicę.
– To prawda, to bardzo świeża i młoda emigracja, ciągle pełna entuzjazmu. Myślę, że ona jest jeszcze większym dowodem na porażkę Polski. Dlaczego nasz kraj nie pozwala na spożytkowanie tego entuzjazmu na miejscu? Dlaczego tak ciężko im robić w Polsce coś, co świata nie zamyka, lecz otwiera i daje poczucie sensowności? Dlaczego ludzie, którzy mają ogromny potencjał, muszą wyjeżdżać za granicę, zamiast pracować na sukces narodowy Polski? Z prac dyplomowych moich studentów i ich relacji wynika, że nawet, gdy dobrze wykształceni emigranci zdecydują się wracać do kraju, nic dobrego tam ich nie czeka. Niezależnie od tego, gdzie się kształcili, jak cenne mają doświadczenie zawodowe, nie mogą znaleźć pracy. Okazuje się też, że wszystkie programy zachęcające do powrotu to czysta mrzonka i służą jedynie temu, by utrzymać zastępy urzędników.

Nie ma sensu wyjeżdżać?
– Nie jestem przeciwnikiem wyjazdów czy osiedlenia się na stałe w innych krajach. Wręcz przeciwnie. Widzę po swoich studentach, że doświadczenie życia, pracy i uczenia się za granicą jest niesamowicie cenne. Problemem dopiero jest sposób, w jaki ludzie je spożytkują. Zwłaszcza młode osoby dążą do sukcesu indywidualnego, a jak mówiłem poprzednio, w przypadku Polski – sukces indywidualny jest zazwyczaj oddzielony od zbiorowego.

Ale przecież powracający emigranci, nie mogąc znaleźć zatrudnienia u kogoś, zatrudniają się sami. Wracają z całym kapitałem – z oszczędnościami, pewnością siebie, przedsiębiorczością oraz ogromną wiedzą – i otwierają własne firmy. Czy nie dokładają się w ten sposób do budowania sukcesu narodowego?
– Jeżeli okaże się, że to zjawisko na większą skalę, to będzie niewątpliwie bardzo pozytywne. To byłby dobry sposób na spożytkowanie potencjału ludzi, którzy są wykształceni, pełni zapału, znają języki, a których w Polsce nie chce się zatrudniać. Osoby, które wracają do kraju i otwierają własne firmy, mogą albo zasiać ferment, albo wzbogacić życie publiczne tymi wartościami, które nabyły za granicą – i oczywiście nie mówię tylko o finansach, ale i obyczajach, które mogłyby stać się bardzo ważnym czynnikiem modernizacyjnym.

To w czym jest problem?
– Zapał tych ludzi może się rozbić o panujące w naszym kraju marazm i nepotyzm. Zresztą to bardzo świeże zjawisko i nie wiemy, czy zapał zaraz się nie ulotni. Ludzie mogą przez 2–3 lata szamotać się, a potem znowu wyjechać za granicę, bo tu nic nie wskórali. I cykl się zamyka.

Skąd to się bierze, że młodzi ludzie muszą wyjeżdżać za granicę, aby móc robić coś, co daje im satysfakcję?
– Dlatego, że mimo wszystkich przemian ciągle liczą się dojścia i powiązania, a możliwość awansu społecznego przez pracę i talent są bardzo ograniczone. Szczególnie ci najlepsi mają małe szanse samorealizacji – w Polsce nie ma odpowiednika City czy Wall Street, nie
ma elitarnych uniwersytetów, nie ma polskich firm high-tech i laboratoriów na światowym poziomie. Jesteśmy krajem produkującym klamki do mercedesów, a nie mercedesy. I wielkim zadaniem na kolejne 20 lat byłoby to, żeby zmienić ten stan rzeczy. Zadaniem dla tych właśnie młodych ludzi – i dla tych, którzy Polską rządzą lub będą rządzić. Wtedy naprawdę moglibyśmy z dobrze uzasadnionym poczuciem własnej wartości jeździć po świecie i na luzie cieszyć się Polską i polskością.

2 i 3 strona gazety. Zespół Opinii: Anita Sobczak (szef), Sonia Termion, Jakub Biernat, Marcin Herman

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości